Prowadzenie swojej szkoły języka angielskiego niejedno ma imię. To zarówno mnogość ról, w które trzeba wejść, wiele wyzwań - pojawiających się na różnych etapach jej rozwoju, jak i konieczność mierzenia się z sytuacjami niespodziewanymi, zaskakującymi - jak chociażby przeprowadzenie klientów i pracowników przez trudny czas pandemii i nauczania zdalnego. Potocznie wydaje się, że idealną sytuacją dla biznesu jest, kiedy płynie on po spokojnych wodach - jednak historia Magdy pokazuje, że można odnajdywać radość, spełnienie i potrzebną dawkę motywacji właśnie w sytuacjach trudnych. Rozmowa z Magdą to spotkanie z osobą ciekawą życia, świadomą swoich potrzeb i motywacji; osobą która potrafi odnajdywać nieoczywiste ścieżki do realizacji swoich marzeń. Może zainspirowani tą historią odnajdziecie swój sposób na spełnienie marzeń, potrzeb i nadziei - nie tylko biznesowych?
Magdo, swoją szkołę prowadzisz już 10 rok. Jestem pewna, że cały ten okres był pełen wyzwań, ale to, co dzieje się w ostatnim czasie, jest na tyle wyjątkowe, że chciałbym zacząć naszą rozmowę od pytania o szkołę i pandemię. Jak się masz teraz, w Covidzie, po najtrudniejszym etapie - czyli wiośnie, kiedy wszystko spadło na nas tak nagle?
Paradoksalnie COVID - wszystko, co wydarzyło się od marca - dał mi niesamowicie dużo energii. Ja chyba funkcjonuję trochę inaczej niż większość ludzi w kryzysowych i chaotycznych sytuacjach… Oczywiście przeszłam swój okres dużego niepokoju, paniki, zaprzeczania i negowania - że to się nie dzieje, że to się zaraz skończy... Ale w momencie, kiedy z tego stanu wyszłam i zaakceptowałam, że pandemia jest i trochę potrwa, to poczułam przypływ niesamowitej energii i zaczęłam traktować to, co się działo wokół jako nowe wyzwanie. Nawet jak zabawę w pewnym momencie... Pojawiła się przeszkoda i ja muszę wymyślić, jak sobie z nią poradzić - jak ją ominąć? Jak przez nią przejść? To podejście pojawiło się u mnie już pod koniec marca, kiedy zobaczyłam pierwsze spokojne reakcje klientów. Nawet ci, którzy rezygnowali, deklarowali, że wrócą. Podobnie miał nasz cały zespół - wszyscy byli zmobilizowani na najwyższym poziomie i dzięki pracy zespołowej bardzo szybko odnalazłyśmy się w wirtualnej rzeczywistości. Wtedy pełną parą weszłyśmy w tryb „No to, co teraz zrobimy fajnego nowego?”.
W pewnym sensie pandemia dała mi możliwość, żeby się na nowo w szkole zrealizować.
Czemu “na nowo”?
Przed COVIDEM szkoła działała tak, że ja, jako właścicielka, byłam trochę obok niej. Po 9 latach prowadzenia Early znalazłam się w miejscu, które pozwalało mi nie być zaangażowaną na sto procent we wszystkie operacyjne działania codzienne, co rzeczywiście jest niezbędne w pierwszych latach działania szkoły. Udało mi się otoczyć wyjątkowymi ludźmi - wspaniałym zespołem, który prowadzi szkołę w bardzo zaangażowany sposób. Dzięki temu ja mogłam stać obok, patrzeć z dystansu oraz korzystać z przestrzeni i czasu, żeby angażować się w różne działania, wspierające Early Stage, ale też dające mi możliwość dotykania nowych obszarów, rozwijania się w innych aspektach. Kiedy wybuchła pandemia, to Early Stage stało się dla mnie znów przestrzenią pełną nowych wyzwań, pojawił się dreszcz, pojawiło się nowe... Więc z energią weszłam do szkoły na nowo i moja rola polegała na tym, żeby szukać pomysłów na to, jak możemy się promować w tej sytuacji, jak możemy dotrzeć szerzej do klientów, jak obecnym klientom dać pewność, że nadal robimy swoją robotę fantastycznie - tylko w innych w warunkach.
Jak wyglądało u Ciebie oddawanie odpowiedzialności? Wyobrażam sobie, że to nie wydarzyło się z dnia na dzień. Przekazanie swojego “dziecka” w inne ręce wydaje mi się trudnym, wieloaspektowym i wieloetapowym procesem.
Nic nie zadziało się z dnia na dzień, ani nawet z roku na rok. To jest proces w tym momencie już 4-letni, dzieje się stopniowo. Wszystko zaczęło się, kiedy miałam urodzić moją córeczkę i czułam, że naprawdę muszę i chcę zwolnić, że chcę ten czas spędzić inaczej. Wtedy zaczęła się droga oddawania. Na początku dużo było w tym mojej kontroli, bardzo dużo mikrozarządzania, czym doprowadzałam Martynę (która jest dyrektorem zarządzającym) do szewskiej pasji! Na szczęście dużo rozmawiałyśmy o tym, co nam służy, co nie i docierałyśmy się z każdym rokiem współpracy.
W międzyczasie urodziłam drugie dziecko - mojego synka, więc ten proces oddawania odpowiedzialności naturalnie się pogłębił. Ale ja już po powrocie z pierwszego urlopu macierzyńskiego czułam, że nie możemy wrócić do tego, co było. Już wtedy dałam Martynie dużo autonomii - a to nie jest osoba, która da sobie to zabrać :-) Było dla mnie jednoznaczne, że jak spróbuję jej to odebrać, to się rozchodzimy. A że ja nie chciałam tego na nowo przyjmować i wracać do punktu wyjścia, to naturalnie wszystkie klocki powoli zaczęły się układać według naszych potrzeb. Po 4-letniej podróży doszłyśmy do etapu naprawdę dużego zaufania. Jestem przekonana, że Martyna prowadzi szkołę w taki sposób, że ja na pewno bym tego lepiej nie zrobiła. Bardzo się z tego cieszę, choć nie ukrywam, że to było dla mnie trudne.
Jakie trudności masz na myśli?
Wróciłam po urlopie do nowego w zasadzie zespołu (pojawili się nowi lektorzy), który jest prowadzony przez inną osobę, do rzeczywistości ułożonej przez kogoś innego niż ja. I to ułożonej świetnie! Długo zaprzeczałam, że to dla mnie było trudne - to poczucie , że w zasadzie nie jestem potrzebna, bo beze mnie wszystko idzie świetnie. Dopiero dzisiaj widzę, jakie były w tym emocje. Obie czułyśmy wtedy napięcie. Z każdą kolejną rozmową na ten temat robiło się między nami lżej. Ja w pewnym momencie dałam sobie prawo poczuć, ile dla mnie znaczy, żeby czuć się potrzebną. Zrozumiałam, że to jest naturalne. Wtedy otworzyła się droga do zastanowienia nad tym, co dalej, jak mogę tę potrzebę realizować w szkole i poza nią. Nie chciałam wracać do Early w takiej czynnej i aktywnej roli i naruszać ekosystemu, do którego doszliśmy i który funkcjonował naprawdę dobrze. Wtedy pojawiły się nowe projekty, nowe pomysły… jak choćby Brave Kids.
Czyli pomysł na Brave Kids w Rzeszowie pojawił się właśnie wtedy? Był odpowiedzią na Twoje ówczesne potrzeby? Opowiesz więcej o tym projekcie?
Tak - pomysł na fundację i współpracę z Brave Kids zbiegł się z czasem poszukiwań mojej nowej roli. Pierwsza edycja odbyła się 3 lata temu. Moja córka miała wówczas pół roku, więc właściwie jeszcze byłam na urlopie macierzyńskim, ale głową już wróciłam i miałam potrzebę szukania czegoś nowego, czegoś, co będzie wspierało Early. Dzięki Brave Kids nadal byłam w szkole, ale robiłam dla niej coś, co było powiewem świeżości i nie wiązało się ściśle z jej codziennością. Zachłysnęłam się tym projektem niesamowicie. Polegał w dużym skrócie na zorganizowaniu wymiany między dziećmi - do rzeszowskich domów naszych uczniów trafiały dzieci z innych krajów i spędzały z nimi dwa tygodnie. Całość projektu była zwieńczona występem finałowym - wydarzeniem nastawionym na pokazanie wspaniałości innych kultur i tradycji. Wszystko to dawało możliwość wymiany, kontaktu naszych uczniów z dziećmi z innych krajów i używania języka angielskiego jako narzędzia. Pojawiła się realna motywacja i potrzeba sprawdzenia się w posługiwaniu się językiem. To, co się działo w klasie, mogło zostać trochę zweryfikowane. Dzieciaki mogły realnie zobaczyć, jak dużo potrafią, ale w innej atmosferze - nie z testu czy sprawdzianu. To była realna sytuacja z żywym człowiekiem z innego kraju. Oczywiście angielski naszych dzieciaków nie zawsze był perfekcyjny, ale sam fakt próby komunikacji, wymiany kulturowej, na poziomie pasji i zainteresowań jest bezcenny.
To nie jest tylko komunikacja ale wymiana, budowanie relacji i patrzenie na świat innymi oczami.
Dzięki temu dzieciaki zobaczyły kawałek innej rzeczywistości - obcowały z tym jak funkcjonują ich rówieśnicy z Indii, Hong Kongu czy Ukrainy, Rumunii - jak jest im czasem trudno, ale też ile mamy ze sobą wspólnego. To magiczny projekt i bardzo się cieszę, że zagościł w Rzeszowie. Pierwsza edycja była dla mnie bardzo trudna do zorganizowania, praca nad nią trwała pół roku i nie byłabym w stanie tego zrobić gdybym była operacyjnie głęboko zaangażowana w pracę w szkole.
Pierwszą edycję zrobiłyśmy we dwie - ja i Justyna Warecka, która mi cudem spadła z nieba. Przeprowadziła się właśnie na Podkarpacie z Wrocławia, gdzie wcześniej przez kilka lat była producentem wykonawczym i tak naprawdę odpowiadała za całość działań w Brave Kids w Polsce i zagranicą. Kiedy dowiedziałam się, że Justyna szuka miejsca dla siebie, uznałam, że lepszego momentu nie będzie. Biorąc pod uwagę jej doświadczenie, moje potrzeby i lokalne osadzenie byłyśmy skazane na sukces! :-) Drugą edycję Justyna pociągnęła sama, ja pomagałam jako partner z Early Stage już z trochę innej strony. Nie byłam czynnie zaangażowana w drugą edycję też przez drugą ciążę, ale cały czas pozostawałam na orbicie. Nadal zresztą jestem.
Z tego, co mówisz, wynika wg mnie, że lubisz wchodzić tam, gdzie jest nowe - rozpoczynać działania, być w nich do czasu, gdy są nieprzewidywalne, dają szansę na rozwój w różnych kierunkach i wymagają kreatywnego pokonywania trudności. A kiedy trzeba coś powtórzyć w zaplanowany sposób drugi, trzeci raz, to nie jest to już tak fascynujące…
Tak, trochę mnie rozszyfrowałaś. :-) Nie jestem typem, który dąży do perfekcji, który powtarza doświadczenia, żeby uczyć się z nich na nowo. Jedna z teorii uczenia się mówi o tym, że uczymy się poprzez doświadczanie sytuacji, wyciąganie wniosków i wchodzenie w podobną sytuację z nową wiedzą, udoskonalanie. Ja jestem jej przeciwieństwem - potrzebuję ludzi, zespołu do tego, żeby zadziała się ta spirala, żeby ciągle się wznosić. Sama jestem działaczem, który lubi wchodzić w nowe doświadczenia i nowe inicjatywy. Pakuję się w te nowe sytuacje bez wiedzy o tym, co mnie tam czeka, bez głębokiej analizy. Nie mam w sobie w takich chwilach obaw i lęku. Towarzyszą mi oczywiście różne emocje - pojawia się czasem strach, ale zdecydowanie dominuje ekscytacja i ciekawość, co z tego wyjdzie. Fakt, że coś jest nowe, pozwala mi dać sobie prawo do tego, żeby czegoś nie wiedzieć, do niedoskonałego efektu. Tak samo miałam z Early Stage - rozpoczęłam prowadzenie szkoły, wiedząc o niej tyle, co ze strony internetowej!
A wtedy było na niej znacznie mniej niż obecnie :-) Opowiesz więcej o tym, jak trafiłaś do Early Stage?
Wróciłam wtedy do Polski z 4-letniej emigracji i szukałam pomysłu na siebie. Miałam przekonanie, że nie ma powrotu do etatu w liceum, gdzie uczyłam przez 5 lat przed wyjazdem do Irlandii. Ostatnie 9 miesięcy przed powrotem do Polski spędziliśmy z mężem w podróży po Azji… i kiedy miałam stawiać nowe pierwsze kroki w Polsce, to czułam, że mam bardzo otwartą, wolną głowę, czułam, że nic mnie nie hamuje i nic mnie nie trzyma. Mogę zacząć robić absolutnie wszystko albo... wrócić do utartych swoich schematów. Wiedziałam, że chcę nowego i szukałam pomysłu na swój biznes. Jeszcze w Irlandii brałam udział w wielu różnych kursach, szkoleniach - tam już zaczęłam poszukiwania, tam podejmowałam pierwsze próby, ale to nie był dobry okres, rok 2008 - czas kryzysu z rekordową skalą bezrobocia.
Po powrocie do Polski szukałam dużo aktywniej. Oczywiście złożyłam CV do wszystkich szkół licealnych w Rzeszowie, ale wiedziałam, że to nie o to mi chodzi. Wtedy dostałam maila z informacją o możliwości założenia własnej szkoły z Early Stage. Tym, co przykuło moją uwagę przede wszystkim, był klip do projektu międzynarodowego India Express – to było to ziarenko, które zapadło w mojej głowie. Byłam prosto po swojej długiej podróży i jak obejrzałam klip nagrany w Bombaju z udziałem hinduskich dzieci, które śpiewały piosenki stworzone przez Early Stage, dodatkowo z migawkami ze studia nagrań, to pomyślałam “WOW! Oni takie rzeczy robią!”. Poczułam, że chciałabym być tego częścią. Była wtedy we mnie też głęboka potrzeba pracy z dziećmi. Zwykle uczyłam starszych, nawet dorosłych - moja najmłodsza grupa, wtedy to była 5 klasa. Po przyjeździe do Polski poczułam chęć pracy z tymi małymi, bo wiedziałam, że ona wypełni mi potrzebę pracy z entuzjazmem, ze swobodą i spontanicznością.
Pamiętam, że po przejrzeniu strony i tego klipu pomyślałam – „Tak! Chcę to robić, chcę założyć taką szkołę!”. Od dawna myślałam o swojej szkole i nagle te wszystkie elementy stworzyły kompletną układankę. Zrobiłam pierwszy krok – wysłałam maila ze swoim CV. Później była rozmowa telefoniczna z Joanną (Zarańską - współwłaścicielką Early Stage - przyp.), potem spotkanie na żywo z Tonią (Bochińską - córką Joanny Zarańskiej - przyp.) i Joanną w Warszawie.
Wszystko poszło bardzo szybko. Skontaktowałam się z dziewczynami na początku sierpnia, a we wrześniu wystartowałam ze szkołą. W międzyczasie udało mi się pozyskać dotację z Urzędu Pracy - to mi dało niesamowitego powera. Sama napisałam wniosek - 10 stron! - poczułam, że mam biznes na papierze, że zaraz to się wydarzy w realu, a jeszcze chcą mi to dofinansować! :-) Dodatkowo mój mąż był bardzo przychylnie nastawiony do tego pomysłu, a to było coś! Ja mam wiele szalonych pomysłów i w naszej rodzinie, to on jest tym, który patrzy na sprawy racjonalnie, zauważa minusy, zwraca uwagę na potencjalne trudności. W przypadku Early Stage powiedział “Idź w to, mało masz do stracenia!”. Bardzo we mnie wierzył. Choć śmiał się, że może rok, może dwa i mi się znudzi… :-) Ale teraz okazuje się, że minęło 9 lat, zaraz minie 10, a ja ciągle chcę mieć swoją szkołę.
Jak wyglądały pierwsze miesiące w swojej szkole?
Wszystko działo się stopniowo. W pierwszym roku pracowałam równolegle na uczelni, dzięki czemu miałam solidną finansową podstawę. Oczywiście tempo rosło z każdym miesiącem prowadzenia szkoły, ale czułam się bardzo zaopiekowana przez centralę szkoły. I to mi naprawdę bardzo odpowiadało i odpowiada do dzisiaj - fakt, że nie jest się w tym wszystkim samemu. Masz autonomię działania lokalnie przy ogromnym wsparciu osób z doświadczeniem. Mamy wszyscy wspólny cel - rozwój szkoły w różnych miastach.
Dałam radę pracować na uczelni w dużym wymiarze godzin i rozwijać Early Stage. Miałam wtedy 6 grup w 5 szkołach. Grupy były malutkie, ale było ich sporo. Ja uczyłam trzy i miałam od razu zespół lektorów. :-) Bo w swojej bardzo proklienckiej postawie, ustawiałam wszystkie te grupy w najlepszych możliwych dla rodziców i dzieci godzinach. Uznałam, że trzeba klienta na początku przyciągnąć wszystkim, ale efekt był taki, że wszystkie grupy były praktycznie w tym samym czasie – więc trzy prowadziłam ja, a resztę lektorzy.
Mnie to odpowiadało - działanie na szybko, bez planu, elastycznie. Widzę w tym podejściu dużo plusów - choćby to, że nie tracisz pojawiających się szans, tylko dlatego, że ich wcześniej nie przewidziałaś. Nie lubię planować i nie robię tego. W strefie domowej - prywatnej też nie planujemy za bardzo. Mojego męża od tych 14 lat skutecznie zmieniam w tej kwestii. :-)
Da się prowadzić duży biznes bez planu?
Tak zupełnie bez planu oczywiście nie. Ale ja nie robię tego zbyt często i zdecydowanie potrzebuję do tego ludzi - silnego zespołu, który ma trochę inaczej niż ja. Ja działam relatywnie dobrze, kiedy coś się pojawia spontanicznie, a ja mogę na to intuicyjnie reagować, idę z tym, kuję pomysł, drążę od kropelki do kropelki i coś tam się zawsze nowego urodzi. Dlatego też jak przyszła pandemia, to mnie nie powaliło, tylko włączyło się myślenie do przodu, co my możemy nowego? Jak inaczej? I zrobiliśmy naprawdę dużo świetnych rzeczy, które realnie przełożyły się potem na wzrost liczby klientów. Część odeszła, ale pojawiło się wielu nowych. Żaden plan nie przewidywał pojawienia się COVID i gdybym nie miała swojej otwartości na nowe, mogłoby się nie udać. Oczywiście, gdyby nie mój zespół, który wykazał się niesamowitym zaangażowaniem i inicjatywą, straty pewnie byłyby dużo większe.
Czyli nie planujesz na co dzień? A jeśli chodzi o odleglejsze sprawy, cele, marzenia?
Powiem Ci, jakie miałam plany. Jak wróciliśmy z 9-miesięcznej podróży, to sobie obiecałam, że to powtórzymy za 5 lat z dzieciakami. Okazało się, że 5 lat później nie mieliśmy dzieci... Była za to szkoła - nasze 4-letnie dziecko, bardzo angażujące, więc wspólna, rodzinna roczna podróż się nie odbyła. :-) Powiedziałam sobie wtedy: “OK! Na 10-lecie wyjedziemy z dzieciakami z okazji naszej 40-stki!”. Dzieci są, w maju mam 40-stkę, ale jest pandemia… Tyle z planowania. Mnie służy pielęgnowanie marzeń. :-) Jeżeli jest to marzenie mocne, znaczy, że wynika z jakiejś potrzeby i nie może zostać tylko na poziomie marzenia. Musi zostać zrealizowane. Ono musi się przełożyć na działanie i rzeczywiście się przekłada. Tylko nie planuję kiedy. :-)
Wiem, że teraz jesteś w trakcie realizowania kolejnego – projektu, pomysłu, wyzwania, marzenia. Opowiesz o nim?
Dzieje się faktycznie, ale to jest zupełny początek. Z tym, że na tyle zmaterializowany, że już nie może się zatrzymać. Mówimy o miejscu, które nazwałam Turkusową Polaną. Trochę w nawiązaniu do turkusowego zarządzania - turkusowej organizacji. Chcę, żeby to była wyjątkowa przestrzeń dla dzieci. Teraz jest to kawał łąki pod lasem :-), na której stanął w wakacje namiot sferyczny. Ta przestrzeń teraz szuka różnych gospodarzy. Patrzę na swoją rolę w tym projekcie i w tworzeniu tego miejsca, rozglądam się za bratnimi duszami, które chciałyby ze mną w to pójść.
Ta przestrzeń jest naprawdę cudowna i naturalna, z dala od zabudowań, w leśnej scenerii. Mamy wspaniały las dookoła. Krajobrazowo trochę jak w Bieszczadach. Czym może być to miejsce? Naprawdę nie wiem, czym się stanie, ale na ten moment jest taką przestrzenią, gdzie spotykamy się z dzieciakami w wieku przedszkolnym - w miarę regularnie od początku października do listopada, dwa razy w tygodniu, we wtorki i czwartki.
Co my tam robimy? Najzwyczajniej w świecie dajemy dzieciakom możliwość swobodnej zabawy w przyrodzie, w naturze, na świeżym powietrzu. Czy to na polanie, gdzie są najzwyklejsze miejsca jak tor przeszkód z pieńków czy opon albo opona zawieszona na linie, która jest huśtawką. Mamy też kuchnie błotne, które nam zrobiła nasza utalentowana Ula - dziewczyna, która przyprowadza naszych uczniów w Early Stage. Akurat jest po kursie stolarskim i po prostu takie kuchnie nam trzasnęła. :-)
Dzieciaki albo z rodzicami albo bez, w zależności jak rodzice dysponują czasem, są u nas przez ok. 3 godziny w ciągu dnia. Spędzamy ten czas na polanie albo wychodzimy do lasu. W lesie robimy przeróżne rzeczy, np. jest błotna góra - ok. 10 m albo grzęzawisko - i my te miejsca eksplorujemy. Ja właściwie uczę się od dzieci, bo to one podejmują aktywności i od nas dorosłych zależy, czy je zastopujemy w tym, czy pozwolimy sprawdzić, dbając oczywiście o ich bezpieczeństwo.
Robisz to też dla swoich dzieci?
To jest moja główna motywacja. Na Podkarpaciu nie ma niestety leśnego przedszkola. Nie oznacza to, że nie ma rodzin, które by goj chciały. Jedyna alternatywa dla przedszkoli i szkół systemowych to placówki Montessori. Nie ma szkół waldorfskich, nie ma edukacji leśnej. To była moja bolączka od kilku lat - patrzyłam z dużą dozą zazdrości na warszawskie franczyzobiorczynie Early Stage, które posyłały swoje dzieci do leśnych przedszkoli. Ale pomyślałam sobie w pewnym momencie “No i co? Będziesz tak biadolić i narzekać, aż dzieci Ci wyjdą z przedszkola? Trzeba coś z tym zrobić!”.
Chciałam wystartować z leśnym przedszkolem od września tego roku… ale wiadomo… Niestety był to zbyt ambitny plan - w pandemii i jeszcze bez przetestowania przestrzeni. Więc dajemy sobie teraz czas. Ten rok jest na pracę warsztatową, grupową, żeby sprawdzić, jak nam ta przestrzeń posłuży i jak dzieciaki się w tym odnajdują.
Polana cieszy się zainteresowaniem? Pojawiają się inne rodziny? Dzieciaki?
Tak! Dam Ci przykład. Zrobiliśmy otwarcie Turkusowej Polany. Miałam potrzebę, żeby puścić w świat informację, że takie miejsce jest - pomimo pandemii. Zrobiliśmy otwarcie w formie pikniku leśnego - nic bardzo zorganizowanego i na tę imprezę zapisało się i przyszło ponad 100 osób! W ogóle się tego nie spodziewałam - jak zaczęły się pierwsze telefony, to zrobiłam w doksie tabelkę na 20 miejsc…
Niestety mamy na Polanie jeden problem logistyczny – parking. Można wjechać, ale jest tam końcówka nieutwardzonej drogi i jak pada, to robi się bajoro i ludzie grzęzną. Kiedy zobaczyłam te 100 osób na liście, to pomyślałam, że to jest wariactwo! Po pierwsze - COVID, a tutaj się robi prawie masowa impreza, po drugie – ta nieutwardzona droga… I takie proste, prozaiczne rzeczy zaczęły mnie stresować... Wtedy zdecydowałam, że rozpiszę dwie możliwości i poinformuję lojalnie wszystkich - impreza jest otwarta, wolna, ale parking jest na polanie i to się wiąże z tym, że możecie być nawet wyciągani ciągnikiem :-) albo nie znajdziecie miejsca do parkowania i czeka Was spory spacer! I dałam sobie luz. Darmowa impreza, przychodzi kto chce, człowiek ma pełną informację, jest świadomy, co go tam czeka i tyle!
Ja się czułam bardzo odpowiedzialna za to kto przyjdzie, żeby się nie zarazić, żeby to się nie stało żadnym ogniskiem choroby. Zadbałam o wszystkie upoważnienia, oświadczenia, dane kontaktowe, żeby móc się odezwać do wszystkich w razie czego. To był fantastyczny czas! Zupełnie niewymuszony. Każdy znalazł sobie miejsce na polanie, która jest naprawdę duża. Kto szukał bliskości, ten ją znalazł, kto szukał kameralnego miejsca, też takie miał. Dzieciaki świetnie się bawiły w trzech czy czterech stacjach, samodzielnie – kuchnia błotna, huśtawki, tor przeszkód i takie miejsce, które ja nazywam dzikim Malortem - u nas są to po prostu cztery palety złożone w formie literek A i na nich są przybite tapicerskim zszywaczem kartki w dużym formacie. Na pieńkach poustawiane są słoiki z farbami w różnych odcieniach, dużo pędzli i tyle. Idea jest taka, że dziecko (gdy nie ma nad nim rodzica), daje się ponieść potrzebie kreatywnego wyrażania, bierze farby i działa z rozmachem. Może robić, co chce i nikt go za to nie zgani, nie zastopuje, nie oceni.
Jak docelowo widzisz na dziś Polanę?
Mam taką wizję, aby ją współtworzyć, aby nawiązała się wspólnota rodzin, które chcą, żeby ich dzieci rozwijały się w tym duchu. Bardzo bliska jest mi różnorodność - od wielokulturowości, po różne grupy społeczne, różne pomysły na życie, różne religie. Teraz, w rozmowie z Tobą zaczynam sobie uświadamiać, że wszystkie moje marzenia, które są związane czy z tą moją podróżą do Azji, czy chęcią podróżowania z dzieciakami, czy Brave Kids, czy Early Stage, czy z tym co teraz daje mi Polana - wszystko to krąży wokół wspólnych filarów. To jest różnorodność, to wolność ekspresji, kreatywność. A ja swoje różne potrzeby załatwiam w różnych miejscach.
Co innego daje mi Early, co innego Polana, jeszcze co innego Brave Kids, a wszystko się ze sobą nadal pięknie łączy. Naprawdę cudowne jest to, że każdy ma inaczej i np. jeden franczyzobiorca (mówiąc w kontekście Early Stage) może maksymalnie angażować się w szkołę i nie chcieć wychodzić poza - tam spełnia wszystkie swoje potrzeby. Ja natomiast daję sobie prawo, że nie muszę wszystkich swoich potrzeb realizować w jednym miejscu. To, że nie odnajduję wszystkiego, co dla mnie ważne w jednym miejscu, nie oznacza, że muszę z niego zrezygnować. Mogę szukać gdzie indziej, dokładać kolejne elementy do układanki i dzięki temu rozwijać się po swojemu. Cieszę się, że mam taką możliwość!
Jeśli jesteś lektorem języka angielskiego i myślisz o założeniu swojej szkoły językowej - wszystko, czego potrzebujesz to wewnętrzna motywacja do działania - w całej reszcie wesprzemy Cię swoją wiedzą i doświadczeniem. Więcej szczegółów na temat franczyzy Early Stage znajdziesz TUTAJ. Zapraszam Cię również na DZIEŃ OTWARTY EARLY STAGE, gdzie wspólnie z Tonią Bochińską opowiemy więcej o szkole, współpracy i możliwościach.
Dziękuje! Czuję potrzebę doprecyzowania :) Ja, jako właściciel szkoły, wspólnie z liderami zespołu oraz samym zespołem tworzymy filię Early Stage w Rzeszowie. Mamy naprawdę wiele wspaniałych liderek, które rozwijają na co dzień szkołę.
Gratulujemy świetnie prowadzonego zespołu! W końcu, gdyby nie lider z prawdziwego zdarzenia, zespół nie dałby rady i nie wykazałby się takim zaangażowaniem. :)